Półtora roku temu kupiłem sobie starą Omegę. Spontanicznie. To znaczy tak quasi-spontanicznie, bo na w pełni spontaniczne zakupy za czterocyfrowe sumy na razie mnie nie stać - i nie wiem, czy kiedyś będzie, bo zarobki to jedno, a bycie Poznaniakiem to drugie. Czaiłem się (bardzo długo), oglądałem w internecie (całkiem długo), myślałem (długo), umówiłem się na spotkanie (nagle)… aż w końcu kupiłem (bez namysłu), z pierwszej przymiarki wychodząc z zegarkiem. To trochę tak, jakby umówienie się na pierwszą randkę zajęło mi rok, ale decyzja o oświadczynach ledwie kilka minut - wybaczcie, ale KOCHAM głupie porównania.
A wracając do tematu - po części mój opór wynikał z tego, że bardzo długo nie chciałem mieć nic wspólnego z zegarkami. Powiedziałbym wręcz, że brzydziły mnie. Zniechęcało mnie to, że uchodzą za ten, no, “element stylu życia dżentelmena” i w ogóle. Że są symbolem bogactwa. Że służą do szpanowania. Że ktoś kogoś ocenia po zegarku. Że ich ceny są często napompowane bez, zdawałoby się, wyraźnego powodu.
Aż w końcu, nie wiedzieć czemu, podjąłem decyzję wbrew temu - wbrew sobie. Kupiłem zegarek. Bardzo ładny. Taki jak chciałem, czyli mały (34mm) i na bransolecie (ale delikatnej). Zegarek starszy niż ja. Ba, starszy niż mój ojciec! Czy drogi? Niby tak, ale jednak kurde nie. Tańszy niż średnia krajowa. Śmiesznie tani w stosunku do zegarków widocznych na Instagramowych profilach niektórych influencerów. Za tani, by się chwalić jego wartością; przynajmniej o rząd wielkości. A i tak, kurczę, drogi - bo prawda jest taka, że NIKT nie potrzebuje dziś takiego zegarka.
Słowo klucz: “potrzebuje”. Bo chcieć może.

Mówiąc wprost: i ja sobie na zachciankę pozwoliłem.
Ok, zrobiłem to, mam tę swoją Omegę. I co? I nic! Nie nawróciłem się na zegarki, nie „buduję kolekcji”, nie „inwestuję”, nie “mam hobby”. Nie korci mnie, żeby kupić kolejny1. Świat czasomierzy dalej mnie tak samo nie obchodzi; wiem właściwie tylko, jak się nazywa mój model i ile ma lat. Nie mam pojęcia, czy według jakichś niepisanych zasad ten zegarek kosztuje odpowiednią sumę w stosunku do moich zarobków, czy oddaje mój status społeczny, czy będzie zyskiwał na wartości i czy ktokolwiek się nim zainteresuje, jeśli kiedykolwiek zechcę go sprzedać.


Wiem za to, że mam po prostu ładny kawałek biżuterii - taniej czy drogiej, nieważne, ale właśnie, biżuterii… biżuterii-fanaberii, o. Nie ma w niej metali szlachetnych (tylko stal), jest za to odrobina romantyzmu (automatyczny mechanizm, precyzja ery przedcyfrowej) i szczypta dobrego smaku (i mi, i ludziom się podoba). No i fajnie.
Fajnie, mimo że mógłbym się czuć i hipokrytą - bo kupiłem - i ignorantem - bo dalej utrzymuję, że temat mnie nie interesuje.
Po prostu fajnie. I tyle.
Nie za każdą rzeczą musi się kryć jakieś większe znaczenie.
Zostawię przypis, żeby za kilka lat nie tłumaczyć się z jeszcze większej hipokryzji: nie kusi, no chyba, że chodzi o Cartiera Tank, bo w cholerę mi się podoba i tak, przyznaję, uległem modzie na te zegarki. Oby mnie nie było na niego stać - bo jeśli będzie, może mi zabraknąć silnej woli. A ignorantem być nie przestanę.