Chociaż ojciec wymarzył sobie dla niego błyskotliwą karierę wojskową, Hervé Joncour zarabiał na życie, uprawiając zawód niezwykły, któremu nieobcy był, jak na ironię, pewien rys tak wdzięczny, że określić by go można w pewnym sensie jako wręcz kobiecy.
By zarobić na życie, Hervé Jobcour kupował i sprzedawał jedwabniki.
Był rok 1861. Flaubert pisał „Salammbo”, światło elektryczne było dopiero hipotezą, a Abraham Lincoln, po drugiej stronie oceanu, prowadził wojnę, której końca miał nigdy zobaczyć.
Hervé Joncour miał 32 lata.
Kupował i sprzedawał.
Jedwabniki.
Właśnie tak rozpoczyna się jedna z najdrobniejszych i najpiękniejszych literacko noweli: z wyraźnie wyczuwalną nutką społecznej pogardy, niemal zauważalnym wywróceniem oczami, parsknięciami i machnięciem dłonią na kolejnego oderwanego od rzeczywistości marzyciela, zamieszkałego w niewielkim miasteczku gdzieś na południu Francji. Mowa o Jedwabiu Alessandro Baricco, mistrza krótkiej formy.
W sześćdziesięciu pięciu rozdziałach, z których żaden nie wybiega więcej niż na dwie strony, wydarzają się jednak rzeczy niezwykłe: zaraza szalejąca po Europie niszczy hodowle jedwabników. Hervé Joncour idzie więc o krok dalej: organizuje cykliczne wyprawy do Syrii i Egiptu, rozpoczynające się w styczniu, a trwające do pierwszej niedzieli kwietnia. A wszystko to po to, by kupić kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy jajeczek jedwabnika po to, by sprzedawać je dalej ze znacznym zyskiem, zostając z tysiącami metrów surowej jedwabnej nici. Aż zaraza zajęła Afrykę. Interes napędzający okolicę po prostu się zatrzymał.
Jeden z mieszkańców miasteczka zamknął się w szopie w dole rzeki, sprowadził z Włoch tajemniczą drewnianą maszynę, składającą się z samych kół i trybów i przez siedem miesięcy nie odezwał się więcej. W mieście otwarto przędzalnię. A potem kolejną. I jeszcze kolejne. I tysiące metrów jedwabnej nici nie było już odpadem przemysłowym, ale zamieniły się w najdrogocenniejsze szale z jakich miał zasłynąć region.
Przed podręcznikowym przykładem historii kapitalisty zatrudniającego później niemal całe południe Francji, zbijając krocie na produkcji wyrobów z jedwabiu, dochodzi jednak do jeszcze bardziej brawurowej wyprawy młodego Hervé z przyszłym właścicielem protokorporacji. Zaraza nie zajęła bowiem jedynie Japonii.
Tak jest, czas porzucić wierne żony, rodziny i doczesne obowiązki, by wyruszyć w równie podręcznikową podróż do Japonii. I nie zrozummy się źle: opisy to piękne, podróż co najmniej mistyczna i pociągająca, choć orientalizująca w sposób równie powabny. Joncour rzecz jasna zakochuje się w japońskiej księżniczce (choć jej status nie do końca jest pewny, ale kto by tam drążył, na pewno nie Hervé), co nie tylko skończy się rzecz jasna niezbyt optymistycznie dla głównego bohatera, ale poskutkuje zakazem wjazdu dla pozostałych Francuzów. Ostatnia partia jedwabników z pamiętnej wyprawy w 1864 roku do spalonej do cna japońskiej wioski okaże się skalana dobrze już znaną zarazą. W Lavilledieu, którego nazwę tłumaczy się z j. francuskiego jako, o ironio, Miasto Boga, rozpoczyna się początek końca. Pieniądze pozostałych hodowców zainwestowane w wyprawę przepadły, a „W 1884 roku pewien Francuz nazwiskiem Chardonnet uzyskał patent na sztuczny jedwab”.
A co z Joncourem? Umarł z miłości. I choć z jednej strony to metafora, z drugiej nie przyznał się przeczuwającej coś żonie, że swe serce zostawił na innym kontynencie. Po romansie z tajemniczą (bo zawsze musi iść o nutkę tajemnicy) kobietą o „orientalnym” wyglądzie, otrzymał równie tajemnicze listy, skreślone japońskimi znakami. Jedyną osobą w okolicy, która potrafiłaby odcyfrować wiadomość, była – o ironio jeszcze potężniejsza – Madame Blanche, Japonka w kwiecie wieku, właścicielka domu uciech.
Gdy zgasła więc nadzieja na świetlaną przyszłość biznesu, odsprzedanego finalnie za bezcen, gdy zmarła żona XIX. wiecznego Odyseusza z Francji, mężczyźnie pozostała jedynie prośba o przetłumaczenie ostatniego listu od kobiety z dalekiego kraju. Musicie mi uwierzyć, że następuje tu bardzo długa scena czytania performatywnego naprawdę spicy listu.
Przypominam sobie i Wam o Baricco nie bez powodu. Zawsze fascynował mnie chłód i mięsistość tego materiału. W tej minipowieści czy rozbudowanej noweli od samego początku towarzyszy nam wyraźnie zarysowany dystans. Historię opowiada trzecioosobowy narrator, który zdaje się, że wie o wiele więcej, niż decyduje się finalnie powiedzieć. W końcu i miłość pozostaje tu zimna: rozbija się o wyimaginowany obraz, zwodzi, oszukuje, rozpływa się w powietrzu. A mięsistość? Cóż, klucz czytania Jedwabiu Alessandro Baricco greckim mitem co najmniej niesfornego Odyseusza połączonego ze starotestamentowymi przypowieściami o winie i karze jest więcej niż pociągający. I rzecz o jedwabiu, oczywiście.
Drugi powód jest zgoła inny, bynajmniej nie literacki. Chociaż może? Do kin trafił właśnie film, który niemożliwą dziś do obrony orientalną optykę Baricco naprawia. Mowa o Grand Tour Miguela Gomesa. Plan i anturaż są już nam poniekąd znane: wielka podróż do Azji, iluzja miłości, zachwyt przytłaczającą wręcz naturą. A i narrator trzecioosobowy, choć najdalszy od kolonizatorskiej perspektywy, jak to tylko możliwe. Dlaczego? Bo gdy bohaterowie co rusz znajdują się w innych państwach – na Tajwanie, w Chinach, w Japonii – pałeczkę głosu z offu przejmuje głos mieszkańca bądź mieszkanki tego kraju.
Jest 1918 rok, a na statek wsiada właśnie Edward – młody urzędnik Imperium Brytyjskiego, który z jednej strony wyrusza w drogę samopoznania, a z drugiej: ucieka przed swoją narzeczoną, Molly. Łatwo dać się zwieść obrazowi, który estetyzuje od samego początku: zarówno użyciem czerni i bieli, grając na sentymencie do uprzywilejowania białych i ich Grand Tour w najpiękniejszych, bynajmniej nie-tutejszych strojach. Właśnie dlatego Gomes miksuje senną poetykę, która wyzwala w widzach i widzkach pokłady marzeń z technikolorem i nakładaniem się scen współczesnych na obrazy z epoki.
A miłość? Jest podobnie do jedwabiu zimna. Edward podaje przecież Molly swoje współrzędne, zapewniając o uczuciu, lecz robi to zawsze nieco zbyt późno i niekonkretnie. Kobieta jednak odbywa swoje własne Grand Tour – traktując sprawę jak przygodę, nie dając się zdemotywować, wyrusza dalej, nadając telegramy do wszystkich hoteli w mieście. Nie przeszkadza w tym jej nawet upadek na zdrowiu, skrzętnie ukrywany przed narzeczonym. I nie zamierzam odbierać Wam przyjemności oglądania tego filmu na wielkim ekranie wielkimi spoilerami. Dość powiedzieć, że tworzenie iluzji nie jest domeną jedynie włoskiego mistrza małej formy. Portugalski reżyser idzie w jego ślady. Na chińskich rubieżach rozbrzmiewa komentarz narratora:
(…) w tej wsi melodia ta nazywa się „Namiętność bez końca”, ale we wsi obok – „Bezkresny smutek”.
Agnieszka Budnik - literaturoznawczyni i autorka rozwijająca Raport z Literatury z niesamowitą siłą rozpędu. Jak to określił Łukasz Lenczyk w naszym pierwszym Marketingu Szeptanym: “jeśli szukacie inspiracji, odcinki podcastu są jej pełne po brzegi”. Więcej dodawać nie trzeba, wystarczy posłuchać podcastu Agnieszki.